Wczoraj obejrzałem "It's all gone Pete Tong". Pierwsze słowo, które przyszło mi na myśl po filmie to - "głupi". Ale nie oznacza to wcale, że film mi się nie podobał. Umówmy się - fabuła jest niedorzeczna. Frankie Wilde, uważany za najlepszeg dj'a na świecie, z 11 letnim stażem na Ibizie, stopniowo zaczyna tracić słuch po czym całkowicie głuchnie. Popada w obłęd, zamyka się w swoim domu w absolutnej ciszy licząc, że to przywróci mu słuch. Tak się nie dzieje, więc w pewnym momencie Frankie bierze się w garść i idzie na kurs czytania z ruchu warg. Tam poznaje uroczą również głuchą Penelope, w której się zakochuje i powoli zaczyna się godzić ze swoim kalectwem. I tak, na skrzydłach miłości, odkrywając że może czuć muzykę całym ciałem choćby poprzez stawianie stóp na głośnikach, nagrywa najlepszy materiał jaki dotychczas zrobił. Wraca do klubu by zagrać najlepszy set w swoim życiu, i gdy wytwórnia myśli, że złowiła złotą rybkę, no bo cóż to za niebywała rzecz, mieć u siebie najlepszego na świecie didżeja, który przecież jest jeszcze do tego głuchy, on nagle znika by prowadzić ustatkowane życie. Jest napięcie, moment dramatyczny, katharsis i "szczęśliwy happy end", jak to mówiła moja polonistka. Typowe kino scalenia według teorii Todda McGowana.
Po drodze oczywiście zostają pokazane blaski i ciebie didżejskiego życia, jest seks, alkohol, narkotyki i dużo beztroskiej hulanki - wszystko oczywiście w nieco dydaktycznym ujęciu pokazywania ścieżki do autodestrukcji. Uważajcie dzieci, to niebezpieczna droga, nie zejdźcie na manowce! Może nieco przesadzam, bo całość okraszona jest do tego całkiem niezłym humorem, czasami bardziej wulgarnym czy prymitywnym, który jednak zmiękcza cały ten fabularny patos. Może irytować przerysowanie głównej postaci, o którym Tiesto (film przybiera momentami formę paradokumentu) w filmie wypowiada się, że Frankie Wilde, jako jedyny tak czuje muzykę, że nikt inny tego nie potrafi robić lepiej. No właśnie, a muzyka? Jest jej w filmie dużo, ale wydaje się być jedynie tłem dla przedstawionych wydarzeń, elementem scenografii. Zupełnie nie przykuła mojej uwagi.
Złośliwi po obejrzeniu filmu pewnie by powiedzieli, że dzisiaj głuchy mógłby być didżejem, skoro komputer z kontrolerem zrobi za Ciebie niemal wszystko. Ok, sam właściwie o tym pomyślałem w trakcie filmu. Ale może właśnie ta głuchota Frankiego to swoista metafora? Może chodzi po prostu o czucie muzyki, stałe myślenie o niej, oddychanie nią? Kto nie czuje, ten nie bryluje! Zostawiam was z tą refleksją.
Złośliwi po obejrzeniu filmu pewnie by powiedzieli, że dzisiaj głuchy mógłby być didżejem, skoro komputer z kontrolerem zrobi za Ciebie niemal wszystko. Ok, sam właściwie o tym pomyślałem w trakcie filmu. Ale może właśnie ta głuchota Frankiego to swoista metafora? Może chodzi po prostu o czucie muzyki, stałe myślenie o niej, oddychanie nią? Kto nie czuje, ten nie bryluje! Zostawiam was z tą refleksją.
Zygmunt Kałużyński mówił, że czasami warto obejrzeć nawet najgorszy film, choćby dla jednej sceny, która będzie dobra. W "It's all gone Pete Tong" jest sporo fajnych momentów, więc oglądajcie. Łatwo znajdziecie go w sieci.
Tak się zastanawiałem nad filmami, które opowiadają o didżejach lub kulturze klubowej. Jest "Berlin Calling", jest wspomniany wyżej "It's all gone Pete Tong", "Human Traffic", "Party Monster" i ... No właśnie, w tym momencie więcej nie przychodzi mi do głowy. Może wy coś zasugerujecie?
Miało być o didżejach i recepcji tego zjawiska w kulturze popularnej. Przypomniał mi się własnie cytat z wyżej opisywanego filmu. Szło mniej więcej jakoś tak: "Może napiszę książkę. Ale to zajmie wieki, kupa roboty... To może coś mniejszego? Jakąś broszurę?". Też mógłbym coś więcej o tym napisać, więcej niż broszurę, na razie jednak poprzestanę na tych kilku akapitach.
Tak się zastanawiałem nad filmami, które opowiadają o didżejach lub kulturze klubowej. Jest "Berlin Calling", jest wspomniany wyżej "It's all gone Pete Tong", "Human Traffic", "Party Monster" i ... No właśnie, w tym momencie więcej nie przychodzi mi do głowy. Może wy coś zasugerujecie?
Miało być o didżejach i recepcji tego zjawiska w kulturze popularnej. Przypomniał mi się własnie cytat z wyżej opisywanego filmu. Szło mniej więcej jakoś tak: "Może napiszę książkę. Ale to zajmie wieki, kupa roboty... To może coś mniejszego? Jakąś broszurę?". Też mógłbym coś więcej o tym napisać, więcej niż broszurę, na razie jednak poprzestanę na tych kilku akapitach.
Teraz będzie już górki. Kilka ciekawostek znalezionych tu i ówdzie.
Opole 92'. Top One. Cóż za widowisko! Oda do didżeja? Tak, chyba jedyna jaką znam. I co teraz moi kochani didżeje, spojrzycie może bardziej przychylnym okiem na wszystkich requesterów czy publikę? Didżeje, zagrajcie dla nas! Gdyby nas nie było, to wy nie mielibyście co robić. To też ciekawy temat, ale może rozwinę go przy innej okazji.
Nie będę pisał o kawałku, zacytuję komentarz z Youtube'a: "klasyka...idealne połączenie italo z eurodance...efekt?wykurwiście zajebisty!!!"
Różnica między graniem imprez w Europie, a za Atlantykiem polega między innymi na tym, że tam grający o wiele częściej chwytają za mikrofon, by uzewnętrznić się przed tłumem. Wydaje mi się, że ta tradycja jest u nas bardzo dobrze pielęgnowana. Na przykład taki Dj Turbo, jak widać wyraźnie zafascynowany Gombrowiczem.
DJ Turbo - Gówno (via wrzuta.pl)
A na koniec dwa kawałki, jest humor, jest dystans, jest fajny bicik!
Mowgli - I'm a DJ
Oh Snap!! - Everyone's A DJ -(Hump Day Project Remix)
Pzdr.
Stadtkind.
3 komentarze:
Generalnie się na tym nie znam ani nic. Ale mi się kojarzy takie uzewnętrznianie sie do mikrofonu przez DJ (najlepiej połączone ze ściszeniem muzyki) z szerokopojętym wieśniactwem
Wodzirej by Feliks Falk
http://www.youtube.com/watch?v=5QWlTAuLaOY
Znowu trafisz na ibizę ;)
Prześlij komentarz