poniedziałek, 25 stycznia 2010

Jestem pączusiem!



O Berlinie powiedziano już wiele, sam niejednokrotnie strzępiłem sobie język, rozpływając się w zachwytach nad tym miastem. A więc dość! Chociaż o Berlinie można przecież ciągle i w kółko to samo! Tym razem jednak zamiast lepić kolejny pomnik z wyświechtanych fraz, sypnę garścią refleksji z ostatniego weekendu, mniej lub bardziej drobiazgowych.

W Eurocity, czy to "Wawelu" relacji Kraków Główny - Hamburg Altona czy Ekspresie "Warszawa-Berlin" jest piwo i to alkoholowe. Puszka Tyskiego kosztuje 8zł. To najdroższe piwo puszkowe jakie piłem w życiu. Ale nie mogłem oprzeć się pokusie.

Przed wieloma klubami w Berlinie robi się sztuczną kolejkę. Nawet jak klub nie jest wypełniony, wpuszcza się ludzi stopniowo, po 3 lub 4 osoby. Zrozumiałe i tym bardziej do zniesienia, że przecież w Niemczech można pić alkohol na ulicy, więc stojąc w kolejce można spokojnie sączyć z butelki. Problem zaczyna się gdy na dworze jest -15, a ochroniarze nieugięci.

Butelki 0,33 l to nieco zdradliwa rzecz. Piwa niemieckie przecież niespecjalnie różnią się od polskich zawartością alkoholu. A jednak podczas imprezy wychyliłem chyba ponad 10 butelek Berliner Kindla, i wcale nie czułem uderzenia odpowiedniego dla takiej dawki. Te butelki szybciej się kończyły niż to spostrzegłem. Inna sprawa, że na drugi dzień czułem się jak wyschnięta beczka po piwie.

Czy Niemcy chodzą na aftery? Co do tego chyba nie ma wątpliwości. Nie udało nam się trafić na żadne after, może dlatego, że w klubie zostaliśmy do samego końca, a ja i tak nie chciałem go opuścić pod pretekstem wykorzystania ostatnich imprezowiczów jako darmowych native speakerów. Tam panuje jednak inna kultura picia. Mimo że istnieje pojęcie "Wegbier", co oznacza piwo, które zabierasz ze sobą na drogę, to jednak nie znają oni etosu "dojebania się". To też jest kwestia innej polityki sprzedaży alkoholu. Z jednej strony można pić alkohol w miejscach publicznych, więc można go dostać w bardzo wielu miejscach, szczególnie piwo. Jest ono w kioskach, barach z kebabem a nawet punkcie z kawą i snackami na dworcu. Z drugiej zaś w Niemczech zakupy spożywcze są głównie skupione albo w małych punktach w często uczęszczanych miejscach albo w marketach. Oni nie znają pojęcia "spożywczo-monopolowy" a tym bardziej takiego otwartego 24h. Co prawda są tak zwane Spätkaufy, ale to nie to samo co nasz "nocny", zresztą jest ich o wiele mniej. Tak, już wiele razy to mówiłem, że najwiekszym wkładem współczesnej polski w kulturę europejską powinny być właśnie "monopolowe 24 h na każdym rogu".

Kontynuowaliśmy turystykę imprezową i klubową. W sobotnią trafiliśmy do WMF. Duże to i ładne. Robi wrażenie. Wiele klubów jest we wschodniej części Berlina, bo po upadku muru i zjednoczeniu Niemiec to on stał się częścią do zagospodarowania, gdzie było wiele do zrobienia, zainwestowania, a sama przestrzeń była pewnie zdecydowanie tańsza niż na zachodzie. Ale zostało nam jeszcze wiele do zobaczenia. Watergate, Maria, Icon, Villa, Bar 25...

Och, wszyscy się zachwycamy Berlinem i wszyscy czujemy się tam świetnie, niemal jak w domu, więc powtórzmy razem za Johnem Kennedym "Ich bin ein Berliner!".



Stąd zaczerpnąłem tytuł posta. W latach 80tych rozpowszechniono twierdzenie, jakoby JFK miał popełnić błąd gramatyczny i wskutek tego powiedzieć "Jestem pączusiem". To jednak nieprawda. O tym dlaczego, oraz jaki był kontekst wypowiedzenia tych słów dowiecie się tu.

Jeszcze jeden berliński akcent. Tytułowy kawałek z płyty Ellen Allien "Stadtkind", od którego zresztą zaczerpnąłem swoją ksywkę, taka miniaturowa oda dla Berlina od producentki i didżejki, która od lat jest związana z tym miastem.



Pzdr.
Stadtkind

Brak komentarzy: